Listy ze wsi do miasta. 010 02.07.2009
Ten dziesiąty.
Kto zapamiętał burzę z poprzedniego listu, może sobie pomyśleć, że to Lubczykowo to takie małe wariatkowo. Wbrew pozorom to jest jednak „wieś spokojna, wieś wesoła”. Inaczej bym się tu nie osiedlił na tak długie lata.
Gdy retrospektywnie popatrzę na siódemkę wiążą mi się z nią prawie same najlepsze wspomnienia. Można powiedzieć, że asocjacyjnie różowe. Dobroć tych tamtych pionierskich czasów można porównać do wspaniałości wspomnień, jakimi nasi protoplasci otaczali lata przedwojenne, zawsze mówiąc: „przed wojną panie, to było inaczej”, w znaczeniu - lepiej. O tym, że wtedy w lesie były grzyby a teraz są sami zbierający nawet nie wspomnę.
W sumie nie mogę narzekać. Pod nowym adresem nie dzieje mi się żadna krzywda. Mam tu wszystkie zdobycze cywilizacji jakie mają mieszkańcy w mieście, włącznie z satelitarną anteną, ale mimo wszystko, to nie jest to samo.
Siódemka była oddalona od drogi, może ze 20, może 25 m. Wtulona była w trawers łagodnego zbocza górskiego. Wyglądało to tak, jakby była hamulcem dla masy ziemi, zapobiegającym temu, żeby wzgórze nie wkroczyło na jezdnię.
Skutkiem tego wejście od frontu prowadziło na parter, a ganek z tylnej strony wprowadzał do pomieszczeń na pierwszym piętrze.Drzwi na dole od lat były zaparte kołkiem bowiem Bernatka trzymała na parterze masę ciocinych gratów. Przez to nawet dróżka prowadząca od asfaltu do wrót, kompletnie zarosła trawą i przestała istnieć.
Naprzeciw ganku część pola należała do Bernatki a część do Rudzielca.
Do nas praktycznie należała cała górna część mieszkania, a do domu podjeżdżaliśmy osobną dróżką asfaltową.
Do łazienki i toalety trzeba było schodzić na dół po bardzo stromych i krętych schodach. Każde udanie się za potrzebą związane było z małym ryzykiem skręcenia karku. Z tego prostego względu przezorniej było udawać się tam w czas, bo wszelkie spieszne zbieganie po tej wąskiej samobójczej stromiźnie faktycznie mogło się źle skończyć. Do dziś nie potrafię pojąć jak ktoś mógł zaprojektować i wybudować tak niebezpieczne schody.
Na dole na prawo mieliśmy cos w rodzaju spiżarni, której okno wychodziło na ogródek. Korytarz w lewo prowadził do sanitariatów, drewutni i idąc dalej można było dostać się bezpośrednio do garażu. To była część domu, która w pewnym sensie znajdowała się pod ziemią. Bez względu na porę roku panowały tam chłód i wilgoć. W roku 2002 Austrię nawiedziła klęska powodzi stulecia. W Lubczykowie bezpośrednio nie ma żadnego cieku wodnego, ale wyobraźcie sobie, że siódemka mimo wszystko była zalana wodą, która lała się strumieniem do wnętrza przez ścianę przylegającą do trawersu zbocza. Istniała nawet obawa, że cały budynek pod wpływem nacisku masy rozmokniętej ziemi osunie się na szosę. Straż pożarna zabezpieczyła całe otoczenie i do czasu przeprowadzenia geologicznych badań wyjaśniających stopień zagrożenia, nawet mieszkańcy mieli tam zakaz wstępu.
Od strony górnego wejścia znajdowała się sionka, prowadząca we wszystkie kierunki tego zacisznego światka. Na wprost były drzwi do mojego królestwa, przytulnej kuchni. Był tam piec opalany drewnem z lasu gospodyni. Wierzcie mi proszę. Taki piec daje zupełnie inne ciepło niż opalany węglem. Takiej przytulności nie da się uzyskać w inny sposób.
Tuż przed wejściem do kuchni, po prawej stronie, znajdowały się te opisane schody śmierci. Od samego tylko patrzenia w dół, można było dostać lekkiej gęsiej skórki. Z sionki w lewo, przez mały pokoik wchodziło się do naszej sypialni. W chłodne dni ogrzewaliśmy ją piecem olejowym. Staraliśmy się to robić jak najrzadziej bo wiadomy smrodek nie przyczyniał się do spokoju nocnego wypoczynku.
Wrażenia pierwszej nocy tam spędzonej zapamiętałem na całe życie. W dzisiejszych czasach przez całą dobę towarzyszy nam, mniejszy lub większy hałas. Nasze uszy są do tego przyzwyczajone jak do czegoś normalnego. Ta „normalność” powoduje zjawisko adaptacji w formie braku wszelkiej reakcji. Dźwięków płynących z ulicy niemal nie słyszymy, a jeżeli tak, to puszczamy je mimo uszu. W konfrontacji z tym, cisza stała się czymś nienormalnym. Właśnie ta niesamowita izolacja od wszelkich drgań w powietrzu, obudziła mnie w nocy. Zerwałem się przerażony. Podświadoma czujność została podrażniona w najwyższym stopniu. „Do jasnej cholery” - tak dosłownie pomyślałem, co się dzieje, że jest tak cicho? Proszę sobie wyobrazić to przeżycie. Masz wrażenie, że za chwilę nastąpi jakiś wybuch albo dom się zawali i czekasz na to, jakby się to miało za chwilę stać nieuchronnie. Trudno o cos głupszego. Musiałem wstać i skontrolować cały dom. Później długo nie mogłem zasnąć.
W sypialni były dwie pary okien. Jedna z nich wychodziła na wschód i przy okazji na ogródek. Rano budziły nas promienie słońca prostopadle padające na ogromną szafę stojącą w nogach łóżka. Z drugich okien widać było „ulicę” i pałace Bernatki.
Z sieni na prawo, też przez pokój przechodni wchodziło się do sypialni dla gości.
Żyło się nam tam jak w azylu. Wychodząc na ganek, za sobą mieliśmy ścianę domu odgradzającą nas od całego Lubczykowa. Kto przechodził albo przejeżdżał drogą, nie mógł nas widzieć ani my jego. To było bardzo cenne. Teraz jeśli chcemy zasiąść przed domem, to cały ruch jaki się odbywa we wsi, sypie się nam kurzem prosto na głowy.
W ciepłe i słoneczne ranki, wynosiliśmy składany stolik na zewnątrz i jedliśmy wiejskie śniadanka na świeżym powietrzu. Miękkie albo smażone kurzęcze jajeczka, o niewyobrażalnie czerwonych żółtkach (made in nioski Elfi) do tego szczypiorek i świeże zioła prosto z grządki obok. Człowiekowi w każdym wieku niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. To śniadankowe wspomnienie autentycznie i automatycznie wyciska rzewną łezkę.
Wspomniane jaja były tak świeże, że nie nadawały się do pieczenia ciast. Na początku nie wiedziałem, że jaj prosto od kury nie należy brać do takich celów, bo ciasto będzie twarde. Dopiero po kilku klęskach Elfi użyczyła mi światła wiedzy.
Drugim niezastąpionym walorem siódemki był taras, będący jednocześnie dachem garażu.
Od wschodu ograniczała go ściana domu pokryta białym eternitem. W południe trzeba było rozpinać parasole od słońca, inaczej nie dało się tam wytrzymać z gorąca. Natomiast bliżej zachodu powstawały tam cudowne refleksy świetlne. Późne promienie słoneczne znad wierzchołków sosen padały prosto na białą ścianę. Odbijając się od niej, osobom tam się znajdującym, dawały wrażenie kąpieli w świetle.
Tam też odbywało się liczne i czasami huczne podejmowanie gości. W porywach wynosiliśmy nawet radio-magnetofon. Jako, że z reguły zbierał się nam „klub seniora”, pod wiecznie zielone kawałki Elvisa i Paula Anki tańczono zapomniane już lipsi i inne dawne pląsy. Raz nawet w ruch poszły hołubce, gdy na taśmie zaplątał się krakowiak w wykonaniu Rosiewicza. Hopsano oczywiście na asfalcie, bo wytrzymałość garażowego stropu nie była nam znana.
Nie mogę też odżałować ogródka. Początkowo działka (tak ze 20 x 10 m) za wyjątkiem krzaka porzeczek i rabatki kwiatów pod płotem, była całkowicie zapuszczona. W pierwszym roku Bernatka wydzieliła nam 3 grządki. W pocie czoła usunęliśmy kilka taczek kamieni i nawieźliśmy ziemi. W dwa lata później Bernatka odebrała nam dwie grządki i na całej powierzchni zasadziła ziemniaki. Pewnie dlatego, iż dostrzegła, że Rudzielec ma na nich niezły dochód. Nasze oburzenie nie zostało dostrzeżone.
Tuż za płotem ogrodu rosły trzy zdziczałe jabłonie szarej i złotej renety.
Jabłuszka nie imponowały wielkością. Były twarde i reumatycznie pokrzywione. Za to szarlotka lub Alpen-strudel z ich udziałem, mogły rzucić na kolana wszystkich najwybredniejszych smakoszy tego świata. To była prawdziwa skarbnica smaku.
Gdy przyszło do wysiedlenia, nie mogliśmy tego odżałować. Bernatka nawet za bardzo się z tym pospieszyła. Od momentu przeprowadzki do Rudzielca dom stał pusty jeszcze trzy lata. Tak długo trwało załatwianie formalności zezwoleń budowlanych w gminie. Chciała nawet abyśmy do niej na ten czas wrócili ale my byliśmy już z nowym gospodarzem po słowie.
Teraz nowa siódemka stoi tam gdzie był ogródek. Jabłonki brutalnie wycięto. Na ich miejscu stoją dwa garaże. Dom otynkowany jest na kanarkowo co na tle zieleni angielskich trawników wygląda dość ładnie. Zamieszkuje tam, jak pewnie pamiętacie, starszy Bernatki ze swoją z miasta i w maju narodzonym potomkiem. Mają ślicznego białego kotka w czarne łatki i już nie chodzą przez wieś za rączkę, jak to jeszcze przed ciążą było.
Wysłałem dzisiaj list dziesiąty, bo w piątek mam b. ważnego gościa i jutro od świtu zaczynam gotowanie. Nie jest wykluczone, że w sobotę ogłoszę przerwę wakacyjną.
Użytkownik lubczyk69 napisał w wiadomości:
> Wrażenia pierwszej nocy tam spędzonej zapamiętałem na całe życie. W
> dzisiejszych czasach przez całą dobę towarzyszy nam, mniejszy lub większy
> hałas. Nasze uszy są do tego przyzwyczajone jak do czegoś normalnego. Ta
> „normalność” powoduje zjawisko adaptacji w formie braku wszelkiej
> reakcji. Dźwięków płynących z ulicy niemal nie słyszymy, a jeżeli tak,
> to puszczamy je mimo uszu. W konfrontacji z tym, cisza stała się czymś
> nienormalnym. Właśnie ta niesamowita izolacja od wszelkich drgań w powietrzu,
> obudziła mnie w nocy. Zerwałem się przerażony. Podświadoma czujność została
> podrażniona w najwyższym stopniu. „Do jasnej cholery” - tak
> dosłownie pomyślałem, co się dzieje, że jest tak cicho? Proszę sobie wyobrazić
> to przeżycie. Masz wrażenie, że za chwilę nastąpi jakiś wybuch albo dom
> się zawali i czekasz na to, jakby się to miało za chwilę stać nieuchronnie.
> Trudno o cos głupszego. Musiałem wstać i skontrolować cały dom. Później
> długo nie mogłem zasnąć.
Oj, ja znam to uczucie. Moja pierwsza noc w domu na wsi była prawie identyczna. Jak tylko pies sąsiadów zaszczekał, to ja podskakiwałam aż pod sufit. Wydawało mi się, że to głośniej niż wystrzał armatni. Tu w mieście, takie ogłosy nikną w szumie samochodów czy przechodzących ludzi. Teraz mam porównanie , gdzie sen daje mi prawdziwy odpoczynek. Oczywiśnie na wsi.
Uwielbiam wieś.Miałam dziadków na wsi,takiej prawdziwej,właśnie z tą ciszą w uszach.Sama mieszkam niby na byłej wsi(wciągnięta na siłę w obręb miasta),ale jakbym chciała pokazać komuś krowę,to byłby kłopot.Zrobiła się taka dzielnica miejska.A 25 lat temu to było tu ze zwierzyny wszystko,drób,krowy ,konie,owce.W tej chwili to nawet psy mamy "miejskie".Może i dobrze,że coraz mniej psów na łańcuchach,ale dawnej wsi żal.
Znam tę błogą ciszę. Mieszkam na wsi prawie w samym lesie i za nic w świecie nie zamieniłabym tego na lokum miejskie. Ma u nas powstać Ogród Botaniczny (ponoć jedyny w Europie). Na razie zbierają fundusze.
Z tymi świeżymi jajkami to mnie zaskoczyłeś.
Użytkownik RN napisał w wiadomości:
> Znam tę błogą ciszę. Mieszkam na wsi prawie w samym lesie i za nic w
> świecie nie zamieniłabym tego na lokum miejskie. Ma u nas powstać
> Ogród Botaniczny (ponoć jedyny w Europie). Na razie zbierają fundusze.Z
> tymi świeżymi jajkami to mnie zaskoczyłeś.
Jajko, które chcesz ugotować na twardo i później móc je swobodnie obrać ze skorupki musi najpierw odczekać 14 dni!
Te prosto od kury najlepiej jada się na miękko
Co do obierania świeżych jaj, to wiedziałam. Jedynie zaskoczeniem dla mnie jest, że ze świeżych jaj wypieki wychodzą twarde. Pamiętam jak byłam dzieckiem i hodowaliśmy kury, to mama ze świeżych jaj piekła babki. Fakt faktem nie miałam porównania z wypiekami kogoś innego, ale te były wg mnie dobre. Innym faktem jest, że u nas nawet zakalec schodził błyskawicznie
A powiedz (ale tak szczerze) dlaczego opuściłeś nasz kraj? U nas wioski są dużo piękniejsze niż w Austrii. ;)
Oczywiście moje pytanie dotyczy TYLKO kontekstu "piękna wieś"
Oj, tak. Masz rację Bahus. Można znaleźć prawdziwe perełki wiejskie. Nawet można znaleźć piękną wioskę z pięknymi ludźmi (dość trudno).
Użytkownik bahus napisał w wiadomości:
> A powiedz (ale tak szczerze) dlaczego opuściłeś nasz kraj? U nas wioski są
> dużo piękniejsze niż w Austrii. ;)
Nigdy nie miałem zamiaru wyjeżdżać z Polski na zawsze. Wyjechałem tuż przed stanem wojennym za chlebem. Wtedy nauczyciel zarabiał mizerne kwoty. Wyjechałem w sierpniu, legalnie zgłaszając deklarację pobytu na rok czasu. Ku mojemu zdziwieniu zgodę otrzymałem od ręki. W grudniu chciałem wracać ale otrzymałem ostrzeżenie, że w razie czego wyląduję w internacie. I tak prawem Kaduka, niemal wbrew woli zostałem tu na stałe. Ot i cała prawda. Teraz nie żałuję, bo tu jest w miarę normalnie
Teraz nie będzie mnie z tydzień albo i dłużej
Użytkownik as napisał w wiadomości:
> Gdzie będziesz jeżeli można wiedzieć?
Jeżeli planowany wyjazd dojdzie do skutku to:
- poniedziałek + wtorek > Kraków
- środa, może Warszawa (?) może nadal Kraków
- czwartek > Wrocław
- piątek + sobota > Jelenia Góra
Albo wszystko odwrotnie, czyli najpierw Wrocław.
A gdyby tak "wyszedł" Poznań to zapraszam.
Bahus
Użytkownik bahus napisał w wiadomości:
> A gdyby tak "wyszedł" Poznań to zapraszam.Bahus
Wiem, że zaproszenie jest szczere prosto spod serca ale niestety Poznań jest mi tym razem ciężko nie po drodze
Mam za dużo spraw do załatwienia i za mało czasu.
Użytkownik as napisał w wiadomości:
> Gdzie będziesz jeżeli można wiedzieć?
A dlaczego pytasz, jeśli można wiedzieć?
Ze zwykłej ciekawości pytam. Zaprosić Cię nie moge bo mąż by był zazdrosny:P
Użytkownik as napisał w wiadomości:
> Ze zwykłej ciekawości pytam. Zaprosić Cię nie moge bo mąż by był zazdrosny:P
No to jestem dumny, że o mne jeszcze można być zazdrosnym
Użytkownik bea39 napisał w wiadomości:
> Hmmmmmmmmm?
Czyżbyś należała do kręgu osób w to wierzących?
hihihi raczej wprost przeciwnie :). O rany ale oberwę jak przyjedziesz, :).A może nie?
Wyjdę na droge i będę Cie wypatrywac Lubczyku Kochany :)
Trochę mi smutno...Ale z drugiej strony- to znaczy, ze dostałeś jakąś ciekawą propozycję i może "chudy" rok się wreszcie skończył :)
A tymczasem wzorem jednej z użytkowniczek wydrukuje sobie dotychczasowe listy i będę czytać, zeby wątku nie zgubić :)
To pomyślnych wiatrów, Lubczyku :)