Listy ze wsi do miasta. 017 03.08.2009
Pora by już skończyć z wałkowaniem tematu wesela w rodzinie Antona. Jeśli dożyję to Wam zrelacjonuję bo teraz szkoda po próżnicy śledzić kto co i komu powiedział.
Zanim przejdę do kulinarnych atrakcji Lubczykowa, może najpierw na chwilę zajmę się rehabilitacją Bernatki.
Kto z Was śledził bieg wypadków z pewnością pamięta mało chwalebny wyczyn wspomnianej osoby. Nie wiele wtedy brakowało aby się pazurami przejechała po oczach oblubienicy młodszego syna. Ta nadmiernie agresywna reakcja miała jak się okazuje dość głębokie podłoże.
Pamiętamy (znowu muszę się odwołać) jak starszy syn Bernatki, gdy na nowo wybudowanym domu zawieszono wiechę, pogonił swoją biodrzasta przyjaciółkę i na jej miejsce zamieszkał z nową z miasta.
W jakieś dwa tygodnie później (o czym nie wiedzieliśmy) z tobołkiem na ramieniu do domu powróciła najstarsza córka. Całe szczęście, że tylko z tobołkiem a nie jeszcze z przychówkiem.
Rok wcześniej poznała ona kawalera z miasta. Miłość od pierwszego wejrzenia i pełen oszołom. Rodzice odradzali ale ona poszła za głosem serca. Rzuciła szkołę i poszła, jak się później okazało na poniewierkę.
Królewicz nie mieszkał w zamku jak by przystało na błękitną krew, tylko miał knajpę mordownię, obleganą przez niedomytych panów z różnymi skłonnościami. Kopciuszka krewko zagonił do szorowania garów, wypłacając wynagrodzenie nocami w naturze.
Pannie wstyd było przed rodziną, wiec to wszystko wtedy jeszcze trzymała w tajemnicy. Idylla trwała dobry rok i może szczęście kwitło by było i do dzisiaj, gdyby nie któregoś dnia pocałowany królewicz nie zamienił się w żabę, co jeszcze gorzej – w żonatego od lat faceta.
Pani, właścicielka domu i gastronomicznego interesu, niespodziewanie wróciła z jakichś zamorskich wojaży.
Najpierw dla przykładu spuściła baty przerażonemu kopciuszkowi, a później na czele z majtkami i stanikami, wyrzuciła wszystkie jej skromne skarby przez okno. Na szczęście była to piąta rano, wiec co spadło na chodnik to udało się z małą zwłoką pozbierać do zaimprowizowanego z koszuli nocnej tobołka w komplecie.
Tak oto pobita córka marnotrawna, skruszona i zrozpaczona wróciła do domu. Zamiast spodziewanego majątku, dorobiła się jedynie konfuzji.
Bernatce tego było za wiele i udała się do wróżki, co by się wywiedzieć o najbliższą przyszłość. Wróżka we wzorzystym szlafroku, oczywiście baba chytra i kuta na wszystkie kopyta, najpierw wyciągnęła od Bernatki najdrobniejsze szczegóły. Później skasowała należność i ze szklanej kuli wyczytała, że to tamta porzucona narzeczona musiała rzucić klątwę na jej rodzinę, a w szczególności na jej dzieci. Bernatce dech zaparło – chyba zrozumiałe?
A tu jak na zamówienie, w tym samym czasie, kobieta starsza od najmłodszego syna zagina sobie na niego parol. No i miała dziewucha pecha albo zły „tajming”.
Nabuzowana przez chiromantkę, przerażona losem dzieci matka, w amoku rzuciła się niczym tygrysica na gołębicę. Na szczęście posypały się tylko piórka i jedynie stłukł się dzban ukrywanego szczęścia.
Już podobno doszło nawet do obopólnych przeprosin. Ale co się urwało, tego już się nie da zacerować. Widocznie w Wiedniu znalazła inne pocieszenie, bo już w tym roku nie przyjechała do Lubczykowa.
Ja żałuję a Wy?