Pamiętam czasy, gdy między tralkami metalowej barierki na mikroskopijnym balkonie przeludnionego bloku mocowałam pasmanteryjną gumkę, po to by zasadzać się chichotliwie z niewiele ode mnie starszym przyszywanym kuzynem, na niespodziewających się ataku z góry przechodniów spokojnego osiedla położonego pod bzami, głogami i niekończącymi się trawami. Cudowny przywilej dzieciństwa, głupota, która nawet przyłapana na gorącym uczynku (co w naszym przypadku nigdy nie nastąpiło) zostaje wybaczona. Co, jako ośmioletnie szkraby, widzieliśmy z przeprowadzaniu jeszcze mokrych od słodkiej mięsistej czerwieni pestek wprost do niecierpliwej piąstki, nie mam dziś najmniejszego pojęcia. Ale ta radość dzika z przykucania, z kulenia się za doniczką pelargonii, żeby zadzierający głowę pan w kapeluszu i z parasolem nie odkrył czasem, który balkon zmienił się w złośliwy karabinek małego kalibru celujący tuż pod jego nogi... Te szpileczki podniecenia, gdy pestka, "pstryk, pstryk, pstryk", odbijała się jak piłeczka od płyt chodnika. I wreszcie to zdrętwienie, gdy któreś czereśniowe twarde serduszko trafiło w ramię lub w plecy kolejną niezamierzoną ofiarę. Po takiej pomyłce następowało bojaźliwe wycofywanie się okrakiem, rakiem lub byle szybciej do dużego pokoju, w którym biesiadowali dorośli. Nagle zachciewało nam się pić, zjeść kawałek tortu lub łyżkę sałatki warzywnej z parówką, która jeszcze wtedy nie nazywała się Morlinka ani Berlinka. A potem, gdy strach, że do drzwi zapuka tęga niezadowolona pani z pestką między tłustym kciukiem a grubym palcem wskazującym, albo pan w eleganckim garniturze uwalanym czereśniowym sokiem... gdy ten strach powoli mijał, znów ciągnęło nas w stronę balkonu. I zaczynało się "pstryk" i "hihihi" oraz "szur szur szur"... aż do wyczerpania czerwonych korali. Brzuchy nas bolały ze śmiechu i z przejedzenia.
Ilekroć dziś kupuję papierową torbę z kilogramem czereśni, czarnych jak Wda wijąca się między zwalonymi przez bobry konarami dostojnych buków, albo słonecznożółtych, z pestkami nieproporcjonalnie wielkimi do otaczającego je czereśniowego ciała... zawsze wspominam dziecięce powroty najpierw z mamą, a potem z licealną przyjaciółką z targowej hali, pięknej zabytkowej choć nadjedzonej złośliwym zębem czasu i przepełnionymi kuperkami wszędobylskich gołębi. Jadłam wtedy brudne czereśnie wprost z szeleszczącego szarego opakowania, wypluwając pestki w garść i cierpliwie szukając śmietnika albo chociaż jakiegoś intymnego krzaczka róży rosnącego skromnie gdzieś w bok od ulicy Mariackiej.
Najgorsze w tym czereśniowym apetycie były robale. Wyłaniały się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, zaprawiając goryczą chwilę nieuwagi. Włosy stawały mi dęba i plułam soczyście gdzie popadnie, nie zważając, czy uchodzi... Pamiętam, że jakiegoś szczególnie obfitego robalowego lata nabawiłam się psychicznego uczulenia na te słodkie owoce. W każdym czerwonym koralu dopatrywałam się tłustej ruchliwej niespodzianki, więc mimo wilczego apetytu na czereśnie, omijałam je szerokim łukiem. Gdy w końcu postanowiłam przezwyciężyć niechęć, zachęcona przez znajomych twierdzących, że w odmianie żółtej niespodzianek nie ma na pewno, zaczęłam terapię. Niestety nieskuteczną. Po jakimś trzeciem lub czwartym leniwym czereśniowm lokatorze z czarną główką dałam za wygraną. Nie na długo jednak. Zwyciężyło owocowe łakomstwo. Czereśnie zaczęłam pojadać co prawda w niedużych ilościach i bardzo asekuracyjnie, najpierw cierpliwie rozrywając każdą palcami na połówki, ale jednak jadać zaczęłam. Znalazłam swój mały czereśniowy kompromis.
Dzisiejsze czasy skazały tłustych mieszkańców czereśni na emigrację. Regularne opryski sadów pozwalają na zbiory owoców dorodnych i i bez współlokatorów. Na przełomie czerwca i lipca opycham się więc bez opamiętania.
A pamiętacie film "Daleko od szosy"? Ten, w którym właściciel czereśniowego sadu śpiewał bez końca "Daj mi nogę, daj mi nogę, ja ci nogi dać nie mogę"? Kiedy spoglądam na wiklinowe kosze wypełnione czereśniami od razu przychodzi mi na myśl scena w sadzie. Leszek - główny bohater grany przez Krzysztofa Stroińskiego podaje pusty kosz dziewczynie (nie pamiętam już czy Bronce), która stojąc na drabinie wśród gęstych gałęzi w zmysłowej sukience ledwo kryjącej bieliznę, objada się czereśniami i śmiejąc się do zachwyconego chłopaka, pluje przed siebie pestkami. I niech ktoś spróbuje powiedzieć, że czereśnie nie są afrodyzjakiem. Pewnie że są, tylko potrzebują odpowiedniego opakowania... Niestety cenzura odebrała temu filmowi jedną ze scen, w której Leszek, w czereśniowym sadzie przeżywa swój pierwszy raz. Z kim? Tego nie zdradzę, ale kto widział, pewnie pamięta. Dlaczego ta scena komuś przeszkadzała? Trudno zgadnąć. Magia owoców lata, którą ktoś skrzętnie wyciął, aby nie domoralizować społeczeństwa. Absurd końca lat 70, który niejeden film wysłał na półkę.
Kiedy pisałam swoje czereśniowe wspomnienia, zadzwonił telefon i w parę godzin później w mojej kuchni stał wspaniały czereśniowy dar. Może średniej urody, ale za to ekologiczny, bo nie pryskany, jeszcze dzień wcześniej zwieszający się z gałęzi ogromnego starego drzewa. Niewielkie jasne owoce, tak dojrzałe, że tylko części udało się zachował zielone szypułki. Miodowo słodkie koraliki, na które patrzyłam z uśmiechem owocowego łakomczucha. Za mało ich było, abym wpadła w przetworowy szał konfitur, kompotów i marynat. Było ich za to w sam raz na czereśniówkę. Stoją teraz te rumiane korale na parapecie, schowane pod cukrową pierzyną, nad którą czuwa otoczoną gumką gaza. Za kilka miesięcy, gdy nadejdą jesienne chłody, zmienią się we wspaniałą rozgrzewającą nalewkę.
Pamiętajcie tylko o jednym - jeśli zdarzy się Wam kiedyś otrzymać taki drogocenny ekologiczny prezent, nie wrzucajcie do słoja owoców z pestkami, nie sięgajcie też po drylownicę, tak świetnie zdającą egzamin w przypadku wiśni. No, chyba że nie przeszkadzają Wam tłuściutkie kalorie, które wraz z czereśniami wpełzną niepostrzeżenie do słoika. Lepiej zaufajcie czujnemy oku i ostrzu niezawodnego nożyka, który cierpliwie przepołowi Wasze skarby, odkrywając najskrytsze tajemnice owoców.
Kończę swoje czereśniowe opowieści i udaję się na poszukiwanie innych równie wspaniałych owoców lata. A może upiekę pszenny chleb na zakwasie do malinowego dżemu. Jeszcze nie wiem...