Były to czasy wiecznej krzątaniny dużych domowników ciasnego mieszkanka, w którym się wychowywałam i mojego uśmiechniętego ciekawskiego wąchania, dotykania i przekładania z miejsca na miejsce dojrzałych owoców lata czekających na przemianę w dżemy, musy, sosy i przeciery. Pamiętam, że najbardziej lubiłam truskawkowe kompoty. Brzydkie, bo brązowiejące z czasem flakowate owoce smakowały szczęśliwym dzieciństwem pełnym wyjadania ulepkowatej słodyczy płynącej z niekończących się rzędów słoików. Kompotów truskawkowych zawsze było bez liku. Mama, stojąca na niewzruszonym stanowisku, że lepiej sadzić truskawki niż kosić bezużyteczny trawnik pod owocowymi drzewami, niezmordowanie rozsadzała zielone krzaczki, fanatycznie ciągnęła truskawkowe wąsy w upatrzonym najlepszym kierunku, przycinała, przerywała, skubała i okopywała. W rezultacie truskawki nosiło się z działki wiadrami. Małe kuleczki zawierające tak dużą ilość cukru, że dojrzałe stawały się niemal czarne. Z tych obrywanie niezliczonej ilości szypułek wydawało się katorgą. Oraz te drugie, deserowe, olbrzymy dorównujące wielkością średniej wielkości jabłkom o najbardziej cudacznych kształtach. Jasnoczerwone na zewnątrz, prawie białe w środku, mięsiste i doskonałe na deser. Niezrównane pod względem smaku, którego bez powodzenia poszukuję do dzisiaj.
![](/file/40098173m.jpeg)
![](/file/40098174m.jpeg)
A muszki owocówki i hordy os obijających się we wściekłej niemocy o stawiające hardy opór rozgrzane okienne szyby? Ciągnęły do przykrytych gazą pękatych słojów pełnych zasypanych cukrem wiśni, przeznaczonych na soki lub nalewki. Pamiętam, że najgorszy z możliwych scenariuszy przewidywał kilkanaście os przyfruwających na godzinę oraz chmury owocówek obsiadających, nie tylko kuszące słoiki, ale wszystkie domowe doniczkowe rośliny.
A jednak, mimo wszystkich niedogodności związanych z przetworowaniem, lubiłam tę działkę ze śliwką mirabelką, którą można było potrząsać, narażając się na grad fioletowych mięsistych kuleczek, spadających na głowę z głuchym odgłosem. Tuż za mirabelką, między pojemnikiem na kompost a jakimiś gargantuicznymi odmianami pachnącymi obłędem lipca poziomek, rosła borówka amerykańska. Był to cymes, którego zazdrościła nam połowa działkowiczów. Jeszcze mało popularna, sadzona przez nielicznych, upodobała sobie ciężką, żyzną i wilgotną ziemię, dając owoce w liczbie jednego litra tygodniowo. Nie znaliśmy wówczas innej metody korzystania z dobrodziejstw tych granatowych rozrośniętych jagód niż pojadanie ich saute. Siedząc teraz przy miseczce borówek amerykańskich przyniesionych z targowej hali myślę, że są większe, dorodniejsze i słodsze on tych zbieranych z działkowego krzaka. Jednak to za tamtymi tęsknię, zrywanymi wprost do obtłuczonego metalowego kubka. Posadziłam sobie w końcu własną borówkę, mikroskopijną jeszcze i wiotką. Będę patrzeć jak rośnie i cieszyć się z pierwszej zebranej jagody. Obyś nie przyniosła mi rozczarowania, malutka...
Dobrze jest zamknąć kawałek lata w słoiku, zwyczajnym i koślawo opisanym na krzywo przyciętej kartce. Albo w doskonałym, pełnym rowków i wybrzuszeń, z przykrywką obwiązaną serwetką i sznureczkiem z rafii. Ze staromodną etykietą pełną zawijasów i koronek. Nie szkodzi, że zawartość troszkę za słodka, a do jagodowego dżemu zapomnieliśmy wcisnąć cytryny, żeby podkreślić smak owoców. Bo lato, które zbieramy sami, zawsze jest prawdziwie zaczarowane.