A wszystko za sprawą Dominika, który podzwaniając kościelnymi kluczami zaprasza do uczestnictwa w corocznej imprezie, w której przysłowiowy schwarz mydło i powidło, chleb i pierniki, dzwonki, pierścionki, piwo, bajanie i śpiewy.
Na trwający kilkanaście dni Jarmark św. Dominika zjeżdża około tysiąca handlowców, aby setkom tysięcy gości oferować swoje wyroby lub utrwalać w polskim społeczeństwie świadomość marki. W ubiegłym roku Wedel wystawił niewielką przenośną czekoladziarnię, w tym roku spośród maleńkich kramików można było wyłuskać krakowski Kredens z nietanimi, ale i niebanalnymi pod względem smaku wyrobami.
Jak co roku, prezentowane są kuchenne "przydasie", niektóre w prawdziwie przekonujący sposób. Jedna z uznanych gdańskich piekarni sprzedaje swoje wyroby w niezwykłym stoisku o kształcie bochna chleba. Ta chlebowa użytkowa rzeźba znalazła już stałe miejsce w sercach mieszkańców, od kilku lat usadawiając się w pobliżu najstarszych zabytków Gdańska i kusząc kupujących długimi stołami i regałami zasypanymi różnorakim pieczywem. Wieczorne zdjęcie niestety nie oddaje pełnej pachnącego przepychu przedpołudniowej rzeczywistości, musicie więc uwierzyć na słowo wieloletniej bywalczyni Jarmarku.
Nie co dzień na tle wyniosłej Kaplicy Królewskiej kołyszą się pęki wypełnionych helem balonów, a przed największym na świecie ceglanym kościołem sterczą wieżyczki dmuchanych dziecięcych zjeżdżalni. Konsumpcyjna kultura wdziera się bez najmniejszego zażenowania w świat fundamentalnych dla ludzkiego istnienia wartości. I chyba nie ma sensu się gorszyć, skoro sami Dominikanie ponad 700 lat temu, chcąc zachęcić wiernych do uczestniczenia w mszach odpustowych, ubiegali się o pozwolenie na urządzanie jarmarku.
Otrzymali je od papieża Aleksandra IV w roku 1260. Od tamtej pory dzwony kościoła św. Mikołaja, najstarszej ceglanej budowli w mieście, rozbrzmiewały 4 sierpnia, zwołując w Dniu św. Dominika wszystkich katolików na plac, na którym oddawano się jednocześnie modłom i zabawie. Z biegiem czasu odpust zmienił się w imprezę gospodarczo-kulturalną, która opuściła ciasne granice Placu Dominikańskiego, przenosząc się na inne place targowe - Drzewny, Sienny, czy Rybny. Podobno można było podczas trwania Jarmarku kupić kaszubską ceramikę, toruńskie pierniki, gdańską wódkę, a także angielskie sukna i wschodnie futra i dywany. Niestety II wojna światowa spowodowała zniknięcie Jarmarku z mapy imprez na 33 lata. Tradycja została przywrócona dopiero w roku 1972 dzięki Wojciechowi Święcickiemu, dziennikarzowi "Wieczoru Wybrzeża". Wtedy też zmieniło się oblicze imrezy, która przekształciła się w swoisty żurnal mód. Uczestnicy mogli podziwiać najnowsze polskie kolekcje odzieżowe.
Jeszcze dziesięć lat temu na jarmark dominikański jechało się między innymi "na ciuchy", z nadzieją nabycia tego co modne i nie za drogie. Dzisiaj stoiska z odzieżą epatują masowością, bezfirmowością, nadrabiając braki jaskrawością towarów i promocji. "Wszyśkie paski po pinć złotyyy" z kilku stron słychać chrapliwie konkurencyjne nawoływania sprzedawczyń. "Zapraszamy do promocji kosmetyków - wszystkie artykuły po pięć złotych" z innego kąta z przekonaniem krzyczy dobrze wyszkolona w kramarskim public relations młoda dystrybutorka pachnideł z dużym dekoltem. Boję się sprawdzać cenę czarownej koronkowej bielizny wywieszonej nieopodal zażenowanych kościelnych murów. Kilka stoisk dalej milcząco i wstydliwie, choć z uśmiechem, masażowi tajemniczym przyrządem przypominającym suszarkę, poddaje się ponętna młoda szyja. W oddali zanika dobywające się z przenośnych odtwarzaczy CD wycie polskiego disco polo.
Na szczęście nie cały jarmark składa się z takich atrakcji. Odwiedzających tę tłumną imrezę czeka niezwykła kondensacja rękodzieła i staroci. Szydełkowe kolczyki, broszki ze sfilcowanej wełny, urokliwe materiałowe koty z koślawo przyszytymi oczami z guzików i łapami każda w innym rozmiarze, wełniane czapy powstające na oczach przechodniów, monety, znaczki, popękana wiekowa ceramika, zardzewiałe maszyny do szycia, hełmy, mosiężne żyrandole, wyblakłe abażury, resoraki z lat siedemdziesiątych, kolekcje płyt do adapterów z przebojami już nie z tej ziemi. Klasyczne przykłady zabytkowego kiczu zamkniętego w płóciennych zjedzonych przez korniki ramach i uliczni artyści tworzący jeszcze mniej trwałe kosmiczne krajobrazy za pomocą kawałków kartonu, szmatek i farby w sprayu.
Warto jest pojechać na Jarmark Dominikański. Dać nieść się ciasnymi od stoisk uliczkami temu leniwemu prądowi ciekawskich ciał, który toruje sobie drogę papierosem albo dziecięcym wózkiem spacerowym. Zastanawiam się, co takiego jest w corocznym uroczystym celebrowaniu tandety, promowaniu mydła i powidła, że nie chce się wracać do auta, z braku bliższego miejsca, zaparkowanego na końcu świata. Raz jeszcze ulegam magii zatłoczonego do niemożliwości miasta i Długim Targiem pełznę w kierunku Muzycznej Gospody, ostentacyjnie głoszącej pod Teatrem Wybrzeże potęgę egalitarnej kultury. Dla dzieci przygotowano Bajkowisko - scenę pękającą od spektakli, pokazów, konkursów i zabaw, jak to zwykle bywa o różnej sile przyciągania.
Wracam odurzona ciasnotą, pomieszaniem tandety z tym co wartościowe, co chwilę sporawdzająca, czy portfel i telefon są na miejscu. Z Jarmarku Dominikańskiego wynoszę słoik chrzanu krakowskiego Kredensu oraz balonik reklamujący Twoją Szkołę.